ZDrogi.pl > Katalog pojazdów > Zdiagnozowałem u siebie chorobę Poloneza. Przez rok dojeżdżałem Caro do pracy
Konrad Karpiuk
Konrad Karpiuk 19.03.2022 14:54

Zdiagnozowałem u siebie chorobę Poloneza. Przez rok dojeżdżałem Caro do pracy

polonez-caro-testowany-na-daily
zdrogi.pl

Polonez Caro jeszcze 10-15 lat temu, był dla wielu Polaków codziennym środkiem transportu. Dziś niemal wszyscy przesiedli się na znacznie nowsze i bardziej “cywilizowane”, zachodnie samochody, a “Poldki” trafiły głównie w ręce pasjonatów i muzeów. Sprawdziłem, jak na co dzień jeździ się Caro we współczesnym ruchu.

Polonez Caro trafił w moje ręce w maju 2019 roku, gdy szukałem auta na dojazdy do pracy. Wybór “Poldka” był podyktowany nagłym (z perspektywy czasu - niezbyt mądrym) impulsem. Dosyć szybko udało się znaleźć sensowny egzemplarz z za nieduże pieniądze, w cenie dobrego roweru miejskiego. Skręcał, hamował, miał silnik 1.6 na gaźniku i instalację LPG, całe progi i podłogę (poza podciągami - standard w Polonezach). A to już kwalifikowało go jako dobrego kandydata na “daily”. Do tego wyglądał względnie przyjemnie dla oka, choć to auto z gatunku dwumetrowców - do dwóch metrów wygląda dobrze, ale z bliska przyprawiło by niejednego lakiernika o palpitację serca. Choć przy takiej cenie, nie miałem powodów do narzekań.

>

Seledynowy Polonez miał proste zadanie. W tygodniu miał dowozić mnie do pracy z Wesołej na Ursynów (ok. 50 km w obie strony), a co drugi weekend na uczelnię (ok. 40 km w obie strony). Czyli ponad 1200 km miesięcznie, wliczając w to też inne potrzeby komunikacyjne, takie jak zakupy, wyjazdy na zloty itd. W momencie kupna Polonez miał ponad 80 tys. przebiegu. Podobno, bo ile było naprawdę, nie wie nikt. Niemniej, w silnikach OHV przebieg serwisowy wynosi 90-100 tys. km, więc trzeba było żyć z ryzykiem, że w pewnym momencie może odezwać się uszczelka pod głowicą.

Przygotowanie Poloneza do jazdy. Przegląd okazał się nie lada wyzwaniem

Po zakupie trzeba było zająć się kilkoma drobnostkami, zarówno mechanicznymi, jak i estetycznymi. Auto kupiłem z klamkami w kolorze złotym, które pochodziły ze wczesnego rocznika Caro/Atu Plusa, więc pomalowałem je na czarno (mój debiut w roli lakiernika, był równie udany co występ reprezentacji Polski na mundialu w 2018 roku). Wymieniłem także pęknięty klosz kierunkowskazu, dołożyłem kołpaki na te, które faktycznie pochodziły z tych lat produkcji, bo poprzednie pasowały jak pięść do nosa. Ponadto Polonez dostał standardowy "pakiet startowy", czyli rozrząd, wymianę płynów eksploatacyjnych i filtrów.

>

Pierwsze kilometry Caro pokonywało sprawnie, przynajmniej dopóki nie zaczął się zbliżać termin przeglądu. Gdy już miałem udać się na stację diagnostyczną, przestał odpalać bo przestawił się zapłon. Po męczarni z ustawianiem aparatu zapłonowego udało się go wyregulować i ruszyć do diagnosty. Ledwo co wyjechałem z osiedlowej uliczki i Polonez złapał powietrze w układ hamulcowy. Cóż, autem w takim stanie wolałem nie pokazywać się ani na Stacji Kontroli Pojazdów, ani w ogóle wyjeżdżać na ulicę.

Winnym okazał się sztywny przewód hamulcowy, który ze starości zaczął tracić szczelność. Zapowiadało się na prostą naprawę, ale w trakcie prac wyszło, że ktoś urwał odpowietrzniki w zaciskach. Udało mi się kupić parę nowych przednich zacisków, a tylne trafiły do regeneracji. Przy okazji wymieniłem klocki i dla własnego spokoju, kupiłem nowe przewody elastyczne. Szkoda, że po złożeniu wszystkiego do kupy okazało się, że hamulce nie chcą się odpowietrzyć, bo uszkodzeniu uległa również pompa. Krótko mówiąc, cały układ hamulcowy dał ciała, właściwie trzeba było wymienić wszystko poza tarczami i korektorem siły hamowania (do czasu…). Na samodzielne męczarnie się z pompą zabrakło mi cierpliwości, to też auto trafiło do fachowca. Po naprawie hamulców, Polonez przeszedł przegląd śpiewająco.

Pierwsze koty za płoty. Jak się jeździ Polonezem we współczesnym ruchu?

Od momentu naprawy układu hamulcowego, Polonez sprawował się zadziwiająco dobrze. W międzyczasie trzeba było wykonać kilka drobnych napraw, takich jak regulacja instalacji gazowej, czy wymiana dziurawego elementu wydechu. Jednak nie były to problemy, z kategorii unieruchamiających całe auto. Większość można było zrobić własnym sumptem, z kolei te, które wymagały ręki profesjonalisty, nie były drogie. Ot, normalna eksploatacja starszego auta, co w połączeniu z niskimi cenami części (co niestety przekłada się na ich marną jakość), nie odbijało się mocno na portfelu. Co najważniejsze, bezproblemowo przejeździłem całą zimę. Mimo silnika zasilanego gaźnikiem, odpalał na obu paliwach, nawet przy ujemnych temperaturach.

>

Jak się tym jeździło? Jak to Polonezem, było głośno oraz topornie, ale na swój, pokrętny i masochistyczny sposób przyjemnie. Nie jest to ten sam typ przyjemności z jazdy, który mamy z prowadzenia samochodu sportowego, ale bardziej satysfakcja obcowania z czymś wiekowym, prostym i do bólu mechanicznym. Choć bardziej niż “wiekowy”, pasowałby określenie “przestarzały”, bo jak na 1995 rok, Polonez Caro to jeżdżące muzeum. Trochę jak z filmami klasy B, w których efekty specjalne były słabe w momencie premiery. Nie oczekujemy od nich wysokiej jakości, a nieskrępowanej zabawy, nawet jeśli bywają na granicy żenady. Polonez jest dokładnie taki jak te filmy, tak zły, że aż dobry.

Silnik był dosyć rachityczny, nawet w porównaniu z innymi egzemplarzami OHV, ale nie miałem problemu z nadążaniem za innymi w ruchu miejskim. Oczywiście słabości popularnego “ochłapa” wychodziły w trasie, czy przy próbach wyprzedzania. Do 90 km/h na przyśpieszenie nie można było zbytnio specjalnie narzekać. Natomiast przy wyższych prędkościach, choć Polonez przyśpieszał, to robił to w ślimaczym tempie, niemiłosiernie hałasując. Zresztą jadąc z przepisowymi prędkościami, czujemy się, jakbyśmy wyciskali z auta siódme poty, co jest na swój sposób satysfakcjonujące i zabawne. Przypuszczam jednak, że ta "dobra zabawa" wynika z kontekstu epoki. Dziś, będąc przyzwyczajonym do współczesnych aut, Polonez z OHV może być zabawny. W latach 90' ich właściciele raczej nie mieli wielu powodów do śmiechu.

>

Oczywiście charakterystyka silnika lubiąca wysoką prędkość obrotową, przełożyła się na spalanie. Żeby nie zrobić z panewek Hiroshimy i Nagasaki, najzdrowsze obroty dla Poloneza to te w przedziale od 2 do 3,5 tysiąca, ecodriving na "ochłapie" nie przejdzie. Benzyny palił tyle, ile wlałem. Zresztą i tak benzyną miała głównie rozgrzewać silnik, bo po złapaniu temperatury przełączałem na gaz. Butla była dosyć mała (36 litry) i starczała na ok. 300 kilometrów. Czyli ok. 12 litrów na 100 kilometrów w cyklu mieszanym. A kultura pracy? W OHV nie ma czegoś takiego jak kultura pracy, nawet w miarę wyregulowany silnik trzęsie budą tak, że fotele mają włączoną mimowolną funkcję "masażu". Oczywiście są i tacy co rozbierają te motory na części pierwsze i potrafią je wyregulować, żeby chodziły jak zegarek. Jednak w przypadku seryjnych egzemplarzy, "jakość" FSO robi swoje. Ale nie wymagajmy za dużo od konstrukcji pamiętającej lata 60'.

Polonez, komfortowy jak wóz drabiniasty

Pozostała kwestia “wygody” we wnętrzu. Celowo w cudzysłowie, bo kto jeździł Polonezem z szerokim mostem, ten wie, że seryjne fotele są równie komfortowe co więzienne taborety. Jakimś cudem udało mi się dorwać za nieduże pieniądze fotele Inter Groclin Standard, będące swego czasu dostępne w FSO za dopłatą. Mimo fatalnego stanu, spełniały swoje zadanie i powiem szczerze, że gdybym miał jeździć Polonezem Caro z seryjnymi "stołkami", mój kręgosłup by mnie szczerze znienawidził. Wraz z Groclinami poprawiła się pozycja za kierownicą, była znacznie niższa względem serii. Bo z kolei w oryginalnych fotelach siedzimy jak rosły mężczyzna w szkolnej ławce, bardzo wysoko. Choć miejsca w środku nie brakuje.

>

Wymieniłem również seryjną kierownicę, która straszy wyglądem, a do tego jest nieprzyjemna, “gumiasta” w obyciu i stanowczo za duża. W jej miejscu wylądował mniejszy i bardziej komfortowy "ster" z Fiata 126p. Wnętrze dopełniły czarne boczki drzwiowe i przepięknie kiczowata, drewniana gałka zmiany biegów. Duch prowizorycznego “tuningu” z epoki został utrzymany. Zabrakło tylko pluszowych kostek na lusterku. Znalazło się za to miejsce na radio-kaseciaka, można więc było słuchać starych, polskich hitów i zagłuszyć ryki OHV (z marnym skutkiem). A skoro jesteśmy przy polskich hitach, Anna Jantar śpiewała “nic nie może przecież wiecznie trwać”. Tak też po kilku miesiącach spokoju od awarii, zaczęła się prawdziwa spirala problemów z Polonezem.

Polonez w końcu zachowywał jak na Poloneza przystało. Czyli zaczął się psuć

Niestety, w połowie stycznia w okolicy Dolinki Służewieckiej swój żywot zakończyła z hukiem pompa wody. Podczas oczekiwania w korku pękła jej obudowa, co skutkowało wyciekiem płynu chłodniczego i zagrzaniem silnika. W obawie przed pożarem zgasiłem auto i przepchałem je na pobocze, następnie rozstawiłem trójkąt i zadzwoniłem po pomoc. Samochód wrócił do domu na lince, a ja nie dotarłem do pracy i musiałem wziąć urlop na żądanie. Bywa i tak. Polonez trafił do mechanika, przy okazji do wymiany poszedł termostat. Po naprawie kupiłem tester uszczelki pod głowicą. Prawie jak test na koronawirusa. Na szczęście wynik był negatywny, tzn. uszczelka nie wyzionęła ducha.

>

W marcu ze względu na lockdown i pracę zdalną, Polonez dostał dwa miesiące urlopu, tylko okazyjnie go przepalałem. Gdy w kwietniu wrócił do "służby", zaczęło zalewać gaźnik. Próby jego samodzielnego ustawienia spaliły nomen omen na panewce, bo z początku nie udało mi się zdiagnozować dziurawego pływaka. Natomiast po jego wymianie “chodził jak pszczółka”. Przynajmniej do sierpnia. Wtedy posłuszeństwa odmówił zawór od nagrzewnicy, który się rozszczelnił i zalał płynem gniazdo świec. Rewelacyjna zabawa, nie polecam jej nikomu. 

Co więcej, odezwały się demony przeszłości, a konkretniej hamulce. We wrześniu układ znowu się zapowietrzył. Na szczęście nie była to wina ani przewodów, ani pompy hamulcowej, tylko pęknięcia korektora siły hamowania. Zapewne sól i zimowe warunki zrobiły co swoje, parafrazując Muńka Staszczyka. Po jego wymianie (korektora, nie Muńka) problemy z hamowaniem ustały.

Polonez Caro - epitafium

Niestety Polonez po jakimś czasie uznał, że rzuca palenie, a ja też nie miałem czasu się nim zająć przez nowego starocia, który trafił w moje ręce. Zużycie kolejnych wiekowych części dawało o sobie znać, odzywał się gumowy łącznik wału, czy sprzęgło, do tego jak to Polonez, zaczynał znaczyć teren olejem. Pojawiły się także luzy na drążkach. O dziwo, nie rozwinęła się jakoś znacznie korozja. Prawdę mówiąc Polonez wcale nie korodował bardziej niż budżetowe zachodnie auta z tych samych lat, zaryzykuję stwierdzenie, że nawet miał lepsze zabezpieczenie antykorozyjne. Ostatecznie tymi problemami zajmie się już nowy właściciel, który zapowiedział doprowadzenie go do porządku.

>

Czy Polonezem można współcześnie jeździć na co dzień? Zależy czego poszukujemy w samochodach. Jeśli chcecie mieć w aucie "klimat" czasów minionych, macie żyłkę do mechaniki (której mi niestety brakuje) i sporą dozę cierpliwości to możecie próbować. Natomiast jeśli oczekujecie, że samochód was nie zawiedzie i zawsze dowiezie bez przygód do celu, to lepiej sobie odpuścić. Nierówna jakość montażu, oraz wiek auta nie wróżą bezawaryjnej jazdy. Sam jednak nie wspominam tego doświadczenia źle i jeśli macie "zapasowy" samochód (ja miałem), to możecie śmiało próbować. O ile jeszcze uda wam się znaleźć taniego Poloneza, bo z tym już coraz trudniej. Widziałeś coś nietypowego na drodze? Koniecznie napisz do nas na adres: [email protected]

zDrogi.pl - to portal poświęcony motoryzacji, temu, co dzieje się na polskich drogach i Wam - kierowcom. Dodaj nas do ulubionych w przeglądarce. Masz ciekawy temat? Napisz na [email protected] lub daj nam znać na facebookowym profilu zDrogi.pl

Artykuły polecane przez redakcję zdrogi.pl

Źródło: zdrogi.pl

Tagi: Klasyki
Powiązane